Ukryty wymiar
Stanisław Szwast
Fragment 3: Na tyłach wroga
Jac
otworzył oczy, bardzo szybko się rozbudził, wytężył słuch, ale
nie podnosił się. Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze,
a zza okna dało się słyszeć jakieś zamieszanie, co rozbudziło
jego intuicję weterana. Wysunął rękę spod kołdry, uchylił
najwyższą szufladę szafki nocnej, wyjął z niej pistolet i
czekał.
Wtedy
nastąpił pierwszy wybuch. Admirała ogłuszyło, a w uszach
uciążliwie dzwoniło przez dłuższą chwilę. Żyrandol spadł, a
wszystko, co znajdowało się na półkach, trafiło na podłogę.
Pogasły chemiczne świetliki, co dla starego weterana było czytelną
informacją, że zastosowano gaz bojowy zwany w żargonie wojskowym
„ściemniaczem”. Neutralizował działanie świetlików, ale nie
był niebezpieczny dla życia.
Zrobiło
się całkowicie ciemno. Jac zamknął oczy i wytężył słuch do
granic możliwości. Coś się dzieje na korytarzu. Kroki pewne i
szybkie. Nie ma wątpliwości. Widzący w ciemnościach Harksianie.
Po
cichu wysunął się z łóżka na podłogę, przeczołgał pod
ścianę obok drzwi. Ten, kto za moment niewątpliwie wejdzie do jego
pokoju, zasłoni go drzwiami, kiedy je otworzy.
Drugi
wybuch był równie donośny co pierwszy. Admirała odrzuciło od
ściany, pistolet wypadł mu z ręki. Dźwięk się urwał, uczucie
pieczenia od wewnątrz, brak głosu w gardle, ulga. Jac upadł na
kolana.
–
Facet, wstawaj! – syknął ktoś obok niego. – Jak
dozorca przyjdzie, to już po tobie!
Admirał
posłusznie wstał, chociaż zrobił to głównie pod wpływem szoku.
Nie znajdował się w pałacu na Stolicy. Stał na środku placu
przeładunkowego, na którym ludzie różnych nacji własnymi rękoma
przenosili masywne, drewniane skrzynie z transporterów gąsienicowych
na pokład transportera powietrznego.
–
Kurwa! – syknął znów głos obok niego. – Idzie
dozorca, bierz moją skrzynię i idź z nią na pokład!
Nieznany
mężczyzna wcisnął zdezorientowanemu Jacowi skrzynię do rąk, a
sam odwrócił się i pobiegł po następną, na odchodnym wołając:
–
Dupę ci uratowałem!
Jac
szedł za tłumem, ale w dalszym ciągu nie miał pojęcia ani gdzie
jest, ani jak tu trafił. Dziesiątki, jeśli nie setki, ludzi:
Minajczyków, Taharczyków, Negarczyków i innych, nosiły nieopisane
niczym skrzynie. Ale jak, kiedy i co się stało?! Przecież przed
chwilą był wybuch w pałacu! Czy to możliwe, że tak jak to już
raz miało miejsce wiele lat temu, znów go odurzono na wiele
miesięcy? Piżama ta sama, w której – chyba – jeszcze przed
chwilą spał.
Odłożył
skrzynię tam, gdzie znosili je wszyscy, złapał za rękaw młodego
Minajczyka, który był najbliżej, i wyszeptał:
–
Co, do kurwy, się tu dzieje?
–
Eeee… – Młodzik wydawał się zaskoczony tym
pytaniem. – Pan nowy?
–
Powiedzmy.
–
Ale no, tu nikt nic nie wie – mówił, rozglądając
się nerwowo. – Kazano nosić, to nosimy.
–
Kto kazał?
–
No kurwa, kto? Kto? No Gurkhowie.
I
odszedł, patrząc na Jaca jak na starego szaleńca. Admirał zaś
intuicyjnie ruszył śladem innych pracowników, uznając że
najbezpieczniej będzie wtopić się w tłum. Spojrzał na analogowy,
nakręcany zegarek, który miał na ręku, zapamiętał godzinę i
ukrył go pod rękawem piżamy. Na jego zegarze była 5:41 rano. Tu,
gdzie się znajdował, słońce stało wysoko nad horyzontem. Musiało
być blisko południa.
Kiedy
szedł z powrotem w stronę naziemnych transporterów, zobaczył w
końcu tego dozorcę, którego wszyscy się bali. Rzeczywiście, jak
nic skośny skurwysyn. Nie ma co ukrywać, jest pośród niewolników
Nowonepalczyków. Ale w jaki sposób się tu znalazł? Czy było to
zamierzone działanie, mające na celu jakimś dziwnym,
niezrozumiałym dla przeciętnego homo sapiens sposobem przenieść
go i zapewne innych członków rady pałacowej wprost na Nowy Nepal
do wykonywania niewolniczych prac? Najgorsze było to, że nie mógł
zadawać pytań. Nawet prosta informacja o tym, co ładują, byłaby
niezwykle cenną wskazówką o jego położeniu.
Jak
na życzenie, pośród niewolników pojawił się uzbrojony po zęby
patrol Gurkhów, doglądający, czy wszyscy pracują należycie. Dla
Jaca nie stanowiło tajemnicy, że do nadzoru prac kierowani są
żołnierze niskiego szczebla za przewinienia, tak więc morale
dozorców było znikome. Dozorca niewolników to stanowisko
przynoszące hańbę, nie zaszczyt.
W
związku z tym można prosto wydedukować, że istnieją dwa rodzaje
dozorców. Fanatycy, którzy albo z nadzieją na skrócenie wyroku za
dobre wywiązywanie się ze swojego zadania, albo zwyczajnie, aby
odbić sobie swoją własną krzywdę, gnębią niewolników, biją i
każą za byle przewinienie. Oraz drugi rodzaj dozorców, tacy,
którzy właściwie mają to wszystko w dupie. Nie było wersji
pośrednich.
Ta
dwójka w patrolu wyraźnie należała do tej drugiej grupy. Szli,
nie patrząc na boki, martwiąc się zapewne wyłącznie tym, aby ich
satelitarne rejestratory odnotowały, że byli na miejscu i przebyli
taką, a nie inną drogę podczas patrolu. Również nie zważając
na nic, rozmawiali głośno i otwarcie. Jac, niosąc kolejną ciężką
skrzynię, zbliżył się do nich i szedł ich śladem. Na tyle
blisko, żeby już móc ich słyszeć, ale na tyle daleko, żeby nie
wzbudzać podejrzeń.
–
…podobno zrobiła pogrom w tej bitwie na orbicie
Nowego Nepalu – mówił jeden.
–
A nie zdążyli naszych tam wysłać na pomoc? –
zapytał drugi.
–
Nie. Tam jest dość spora odległość od strefy
wyjścia do Starego Nowego Nepalu. – Zabawnie zaakcentował każde
słowo w nazwie. – Kiedy nasi wychodzą ze skoku, czas zwalnia do
tamtejszych warunków, więc bitwa mija w trymiga.
–
Nie no, jasne. Myślałem, że wyjście nakreślili
gdzieś bliżej. Ej, a myślisz, że Cesarstwo znajdzie nas kiedyś?
Ten
pierwszy zwolnił kroku, więc automatycznie Jac zrobił to samo i
dopiero po chwili zreflektował się, że może wydawać się to
podejrzane. Ruszył więc normalnie przed siebie, mając nadzieję,
że jednak coś więcej usłyszy, i nie mylił się. Dozorca namyślił
się, jakby liczył w pamięci, i w końcu powiedział:
–
Od założenia NNŚ-a minęło prawie dwieście lat, w
Cesarstwie góra pięć. Nie zdążą nas znaleźć.
Jac
minął dozorców i ruszył w swoją drogę. Czym, do czarnej dziury,
jest NNŚ? Wywiad Cesarstwa o niczym takim nie słyszał. Czuł, że
czoło pulsuje mu od adrenaliny. Dalej nie wie nic, co pozwoliłoby
mu wrócić do swoich albo chociaż rozpieprzyć całą tę planetę
w drobny, kosmiczny pył.
Zaniósł
skrzynię, wrócił po następną, wciąż nie mając pomysłu, co
robić. Żeby chociaż miał broń, to mógłby rozwalić paru
skośnych, zdobyć więcej broni. Ci ludzie tutaj to zapewne w dużej
mierze byli żołnierze, sformowałby oddział i…
Olśniło
go. Co Gurkhowie mogą przerzucać w ciężkich, solidnych,
drewnianych skrzyniach? Skoro na ich planecie całość gospodarki
zorientowana jest przede wszystkim na zaopatrzenie armii, być może
broń ma właśnie w swoich rękach. Z drugiej strony, to mogłoby
być zbyt proste, ale warto sprawdzić, co to za gówno w tych
skrzyniach, że tyle waży.
Szedł
właśnie w kierunku transportera powietrznego. Tam powinno znaleźć
się jakieś narzędzie, którym uda mu się podważyć zawias
otwierany przez dotykowy analizer DNA.
Wszedł
na pokład. Rozglądał się na prawo i lewo w poszukiwaniu
czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za prowizoryczny łom, ale nie
znalazł.
–
Hej, ty! – usłyszał wykrzyczane w jego kierunku
słowa w języku ogólnoangielskim, ale z charakterystycznym, mało
zrozumiałym akcentem typowym dla przeklętych skośnych. – Nosić,
nie rozglądać się!
Odwrócił
się. Szli prosto na niego. Dwóch mężczyzn, mniej więcej jego
wzrostu. Trzymali krótkie karabiny z przestarzałej nepalskiej
serii, wycofane z produkcji lata temu. Przy bokach mieli pistolety i
długie bagnety. Bez kamizelek, taktycznych gogli, żadnego pancerza.
Tylko nadajnik komunikacyjny. A chuj!
Upuścił
skrzynię na podłogę i rzucił się całym swoim ciężarem na
mężczyznę, który był bliżej. Drugi zareagował błyskawicznie.
Był świeżakiem, zesłanym za sobie wiadome przewinienia do
pełnienia funkcji dozorcy niewolników, ale mimo wszystko był
Gurkhiem, od dziecka szkolonym do zabijania. Momentalnie podniósł
karabin i wycelował, a powietrze przeszył huk wystrzelonej serii.
Ale Jac był weteranem, i to nie byle jakim. Wyuczonym ruchem
przeturlał się tak, aby zasłonić się powalonym żołnierzem jak
żywą tarczą jednorazowego użytku. Po użyciu nie była już żywa.
Jac szybkim ruchem wyszarpnął pistolet z kabury zabitego i strzelił
w kierunku drugiego z Gurkhów, ten zaś zdążył odskoczyć i
niskim kopnięciem wytrącić admirałowi pistolet z ręki. Jac
zginąłby niechybnie, gdyby inny z niewolników nie włączył się
do walki i nie założył od tyłu chwytu duszącego na gardle
dozorcy. Admirał doskoczył do duszonego, jedną ręką unieruchomił
mu karabin, drugą wyszarpał bagnet zza paska i wbił od boku pod
żebra Gurkha.
–
Już nie żyjemy – oznajmił podekscytowany wybawca
Jaca, gdy tylko stojący między nimi trup osunął się na ziemię.
–
Skośni, kurwa, zaraz nie będą żyć! – wydarł się
admirał.
Rozejrzał
się, z każdą chwilą zbiegało się więcej niewolników.
Niektórzy nieśli skrzynie, inni nie.
–
Jestem Jac Britin, admirał Cesarstwa, mianowany dowódca
sił zbrojnych Minaj, otwierać, kurwa, te skrzynki!
Nikt
nie drgnął. Kilku niewolników zorganizowało się i stanęło na
czatach, inni wymontowywali kamery z korytarza. Wielu jednak uciekło,
udając, że nigdy ich w tym miejscu nie było, przerażeni tym, że
z tej planety nie da się uciec, a fakt, że znajdują się w tym
miejscu o tej porze jest podstawą do ich egzekucji.
–
Panie admirale – niepewnie odezwał się jeden z
niewolników – ufam, że podaje pan prawdziwą tożsamość, ale
nie możemy otworzyć tych skrzyń. W zeszłym tygodniu jeden
próbował, to go wysadziło.
–
Czytniki DNA – odezwał się inny. – Jestem
bioinżynierem. Wyodrębniono fragment kodu DNA charakterystycznego
wyłącznie dla Gurkhów, którzy przecież dbają o czystość krwi
jak nikt inny, i jeżeli automat nie dostanie tej kombinacji,
wybucha.
–
No to, kurwa, mamy tu dwóch sztywnych. – Admirał
wskazał palcem ciała dozorców.
–
Ale oni muszą żyć! – żachnął się inżynier. –
Aparatura jest wyposażona w system wykrywania funkcji życiowych.
–
Kurwa ich pierdolona skośna mać – syknął Jac. –
To mamy dwa karabiny, dwa pistolety i dwa bagnety. Ochotnicy do mnie,
najlepiej z solidnym doświadczeniem wojskowym. Złapiemy jakiegoś
Gurkha żywcem.
Kilku
wystąpiło. Jac wiedział doskonale, że każdy z tych, którzy nie
uciekli w pierwszej minucie „buntu”, jest gotowy na poświęcenie
życia, bo szansa na wyjście z takiej sytuacji cało jest znikoma.
–
Trzeba się przemieścić – powiedział któryś z
grupy.
–
Gówniany pomysł. I tak macie chipy w mózgu.
–
Pan nie? – odezwał się pierwszy, który uwierzył w
tożsamość admirała, po czym stanął na baczność i złożył
meldunek. – Major Han Fring, piechota kosmiczna, idę z panem.
–
Kapitan Paul Kall, pilot, walczę – odezwał się inny
ochotnik.
– Kapral Ulf Hoholur, saper.
–
Porucznik Veo Tajlor, artyleria.
–
Sierżant Nick Vyego, piechota.
–
Kapral, porucznik, kapitan, major, kurwa, piechota,
saper, artylerzysta i pilot. – Admirał się zaśmiał. – Armia w
wersji kieszonkowej. Brać broń i idziemy.
–
Hmmm… – Sierżant Nick Vyego się zamyślił. –
Kapral Ulf, saper. Porucznik Tajlor, artyleria, kapitan Kall, pilot,
major Fring, piechota. Czyli że ja jestem kurwą?
–
Panie admirale. – Major Fring zatrzymał Jaca. – My
mamy chipy w mózgu, a pan nie?
–
Ja mam cipy w mózgu. Idziemy, nie gadamy.
To
trzeba było przyznać, admirał natychmiast zjednywał sobie
żołnierzy. Ochotnicy, z uśmiechem na ustach, sięgnęli po broń i
ruszyli za Jacem w kierunku wejścia do transportera. Tymczasem inni
buntownicy zaryglowali grodzie oddzielające windy i schody
prowadzące na pokład statku.
Długo
nie czekali. Z początku nadbiegło czterech Gurkhów, ale z
pewnością nie był to koniec. Po prostu ci byli najbliżej. Jac z
sierżantem Vyego ostrzelali ich zza grubych ościeżnic bramy
transportera, starając się tylko ranić przeciwnika, nie zabijać.
Pozostała czwórka niewolników wyskoczyła z bronią krótką i
bagnetami sprawdzić, czy któryś przeżył. Dwóch, którzy
oddychali, zaciągnięto do środka transportera i przyłożono ich
dłonie do analizerów DNA, aby otworzyć dwie skrzynie. Potem
kolejne i kolejne.
Tak!
W skrzyniach znajdowała się długa broń do walki na otwartej
przestrzeni. W tych warunkach bardziej użyteczna byłaby krótka
broń szturmowa, ale Jac nie gardził, tylko uzbroił swoich ludzi.
Kiedy otwarli wszystkie skrzynie, które mieli pod ręką, dobili
jeńców.
Tymczasem
rzeź rozpoczęła się z drugiej strony korytarza, tam gdzie
zaryglowano drzwi. Obsługa statku z karabinami laserowymi
przedostała się przez prowizoryczną barykadę bez problemu i
rozpoczęła nierówną wymianę ognia. Oni dysponowali pancerzami i
bronią laserową. Buntownicy nieporęczną bronią palną, a jedyną
osłoną były dla nich przepierzenia konstrukcyjne korytarza
transportera. Buntownicy cofali się w kierunku wyjścia w szybkim
tempie.
–
Kurwa – Jac zaklął pod nosem, kiedy zobaczył
opancerzony transporter zbliżający się od zewnątrz w stronę
bramy.
Znaleźli
się między młotem a kowadłem. Czy ta bitka ma się skończyć
już, tak od razu?
I
właśnie wtedy inna grupa zbuntowanych niewolników wyskoczyła z
krzaków po obu stronach drogi, runęła szturmem na jadący
transporter, obłażąc go jak mrówki leżący na chodniku owoc.
Maszyna wciąż pędziła, podczas gdy buntownicy próbowali dostać
się do jej włazów. Któryś spadł wprost pod gąsienice maszyny.
Przynajmniej zginął na miejscu.
–
Co robić?! – krzyknął major Fring, próbując
koordynować rozpaczliwą obronę tyłu korytarza. – Padamy jak
muchy!
–
Czekać!
–
Nie mamy szans!
–
Jeszcze chwilkę, chwileczkę. – Jac skupił wzrok na
transporterze. – No dalej, dalej!
To
była stara technologicznie maszyna, lekka, niełatwa do zepsucia.
Nikt nie dawał zaawansowanego technologicznie sprzętu oddziałom
karnym pilnującym niewolników. I udało się! Buntownicy zatrzymali
maszynę.
–
Fring, bierz ludzi i zapierdalaj w las! Płytkie
obejście baraków dozorców, uderzysz od tyłu, kiedy usłyszysz mój
szturm z przodu!
Major
Fring odwrócił się do ludzi broniących korytarza i krzyknął:
–
Na zewnątrz!
Buntownicy
zaczęli pośpiesznie się wycofywać. Niektórzy z nich dobijali
ciężko rannych współbraci. Z litości. Lepiej im było nie wpaść
z powrotem w łapy Gurkhów.
–
Na zewnątrz i w las! – nawoływał major Fring. –
Za mną!
–
Vyego do mnie! – krzyknął Jac, kiedy już prawie
wszyscy wybiegli. – Ogień zaporowy!
I
wraz z sierżantem długimi seriami ostrzelali korytarz, kiedy
wszyscy buntownicy już z niego wybiegli, następnie zamknęli bramę
i zablokowali drzwi od zewnątrz przy użyciu drewnianego pnia.
–
Vyego za mną! – krzyknął Jac i nie oglądając się
za siebie, rzucił się pędem w stronę zatrzymanego transportera.
Sierżant
ruszył za nim. Dopadli drugiej grupy buntowników, która właśnie
wynosiła ze środka ciała nieprzyjaciół.
–
Admirał Britin, dowodzę – oznajmił Jac. – Sześciu
ze mną do transportera, reszta z sierżantem Vyego przeprowadza
szturm na baraki dozorców.
–
Co, kto, jak, he? – wyartykułował ktoś z grupy.
–
Admirał Jac Britin, kurwa! – rozdarł się Jac. –
Sześciu ze mną, reszta zapierdala na baraki!
–
Ojciec?!
Jac
obrócił się w kierunku, z którego usłyszał pytanie. Zobaczył
tak jakby Zajta, swojego dawno poległego syna, ale ten mężczyzna
tutaj był mniej więcej w jego wieku.
Cisza,
ciemno, uczucie pieczenia od wewnątrz. Odgłos wybuchu,
pobrzmiewający echem w długich korytarzach pałacowych. Jego
gościnna sypialnia, on na kolanach, na podłodze. Śniło mu się?
Kroki na korytarzu, pewne, stanowcze, coraz bliżej. Admirał wyjął
zapalniczkę i odpalił ją. Analogowy zegarek koło łóżka
wskazywał godzinę 5:34 rano. Jego zegarek na ręce? Pokazywał
6:21. Obok leżał jego minajski pistolet. Złapał go, w porę
przyjął pozycję strzelecką. Ktoś wszedł do pokoju, Jac
wystrzelił na oślep, kierując się tylko słuchem, i trafił.
Ciało zwaliło się na podłogę. Światło z zapalniczki oświetliło
twarz zabitego. Harksianin.
–
Chuj śliwki strzelił, powideł nie będzie –
powiedział Jac i splunął.
Odsunął
ciało sprzed drzwi, które następnie zamknął. Zabrał zabitemu
bagnet, wbił go w szafę. Oderwał lewy rękaw swojej piżamy,
owinął w niego wbity bagnet i podpalił. Na razie wystarczy.
Otworzył jedno skrzydło szafy i zaczął grzebać w swoim
prywatnym, oficerskim ekwipunku. Wyjął pancerz, dwa pasy z
amunicją, komplet broni, buty desantowe i gogle taktyczne.
Prowizoryczna pochodnia już gasła, ale potrafił założyć pancerz
po ciemku. Uzbrojony po zęby, wyszedł na korytarz i ruszył w
stronę apartamentu cesarza.
–
Kto idzie? – krzyknął ktoś na drugim końcu
korytarza.
–
Święty, kurwa, Mikołaj, jeśli wiesz, kto to taki –
żachnął się Jac. – Jakbym był agresorem, już byś miał
granat pod dupą!
–
Admirał?
–
Mówię, że Święty Mikołaj!
Kilku
żołnierzy podbiegło.
–
Panie admirale, proszę do szybu ewakuacyjnego, rozkaz
cesarza.
No comments:
Post a Comment