Sunday, December 10, 2017

Ukryty wymiar – Fragment 3: Na tyłach wroga





Ukryty wymiar
Stanisław Szwast




Fragment 3: Na tyłach wroga


Jac otworzył oczy, bardzo szybko się rozbudził, wytężył słuch, ale nie podnosił się. Jego pokój znajdował się na pierwszym piętrze, a zza okna dało się słyszeć jakieś zamieszanie, co rozbudziło jego intuicję weterana. Wysunął rękę spod kołdry, uchylił najwyższą szufladę szafki nocnej, wyjął z niej pistolet i czekał.
Wtedy nastąpił pierwszy wybuch. Admirała ogłuszyło, a w uszach uciążliwie dzwoniło przez dłuższą chwilę. Żyrandol spadł, a wszystko, co znajdowało się na półkach, trafiło na podłogę. Pogasły chemiczne świetliki, co dla starego weterana było czytelną informacją, że zastosowano gaz bojowy zwany w żargonie wojskowym „ściemniaczem”. Neutralizował działanie świetlików, ale nie był niebezpieczny dla życia.
Zrobiło się całkowicie ciemno. Jac zamknął oczy i wytężył słuch do granic możliwości. Coś się dzieje na korytarzu. Kroki pewne i szybkie. Nie ma wątpliwości. Widzący w ciemnościach Harksianie.
Po cichu wysunął się z łóżka na podłogę, przeczołgał pod ścianę obok drzwi. Ten, kto za moment niewątpliwie wejdzie do jego pokoju, zasłoni go drzwiami, kiedy je otworzy.
Drugi wybuch był równie donośny co pierwszy. Admirała odrzuciło od ściany, pistolet wypadł mu z ręki. Dźwięk się urwał, uczucie pieczenia od wewnątrz, brak głosu w gardle, ulga. Jac upadł na kolana.
Facet, wstawaj! – syknął ktoś obok niego. – Jak dozorca przyjdzie, to już po tobie!
Admirał posłusznie wstał, chociaż zrobił to głównie pod wpływem szoku. Nie znajdował się w pałacu na Stolicy. Stał na środku placu przeładunkowego, na którym ludzie różnych nacji własnymi rękoma przenosili masywne, drewniane skrzynie z transporterów gąsienicowych na pokład transportera powietrznego.
Kurwa! – syknął znów głos obok niego. – Idzie dozorca, bierz moją skrzynię i idź z nią na pokład!
Nieznany mężczyzna wcisnął zdezorientowanemu Jacowi skrzynię do rąk, a sam odwrócił się i pobiegł po następną, na odchodnym wołając:
Dupę ci uratowałem!
Jac szedł za tłumem, ale w dalszym ciągu nie miał pojęcia ani gdzie jest, ani jak tu trafił. Dziesiątki, jeśli nie setki, ludzi: Minajczyków, Taharczyków, Negarczyków i innych, nosiły nieopisane niczym skrzynie. Ale jak, kiedy i co się stało?! Przecież przed chwilą był wybuch w pałacu! Czy to możliwe, że tak jak to już raz miało miejsce wiele lat temu, znów go odurzono na wiele miesięcy? Piżama ta sama, w której – chyba – jeszcze przed chwilą spał.
Odłożył skrzynię tam, gdzie znosili je wszyscy, złapał za rękaw młodego Minajczyka, który był najbliżej, i wyszeptał:
Co, do kurwy, się tu dzieje?
Eeee… – Młodzik wydawał się zaskoczony tym pytaniem. – Pan nowy?
Powiedzmy.
Ale no, tu nikt nic nie wie – mówił, rozglądając się nerwowo. – Kazano nosić, to nosimy.
Kto kazał?
No kurwa, kto? Kto? No Gurkhowie.
I odszedł, patrząc na Jaca jak na starego szaleńca. Admirał zaś intuicyjnie ruszył śladem innych pracowników, uznając że najbezpieczniej będzie wtopić się w tłum. Spojrzał na analogowy, nakręcany zegarek, który miał na ręku, zapamiętał godzinę i ukrył go pod rękawem piżamy. Na jego zegarze była 5:41 rano. Tu, gdzie się znajdował, słońce stało wysoko nad horyzontem. Musiało być blisko południa.
Kiedy szedł z powrotem w stronę naziemnych transporterów, zobaczył w końcu tego dozorcę, którego wszyscy się bali. Rzeczywiście, jak nic skośny skurwysyn. Nie ma co ukrywać, jest pośród niewolników Nowonepalczyków. Ale w jaki sposób się tu znalazł? Czy było to zamierzone działanie, mające na celu jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla przeciętnego homo sapiens sposobem przenieść go i zapewne innych członków rady pałacowej wprost na Nowy Nepal do wykonywania niewolniczych prac? Najgorsze było to, że nie mógł zadawać pytań. Nawet prosta informacja o tym, co ładują, byłaby niezwykle cenną wskazówką o jego położeniu.
Jak na życzenie, pośród niewolników pojawił się uzbrojony po zęby patrol Gurkhów, doglądający, czy wszyscy pracują należycie. Dla Jaca nie stanowiło tajemnicy, że do nadzoru prac kierowani są żołnierze niskiego szczebla za przewinienia, tak więc morale dozorców było znikome. Dozorca niewolników to stanowisko przynoszące hańbę, nie zaszczyt.
W związku z tym można prosto wydedukować, że istnieją dwa rodzaje dozorców. Fanatycy, którzy albo z nadzieją na skrócenie wyroku za dobre wywiązywanie się ze swojego zadania, albo zwyczajnie, aby odbić sobie swoją własną krzywdę, gnębią niewolników, biją i każą za byle przewinienie. Oraz drugi rodzaj dozorców, tacy, którzy właściwie mają to wszystko w dupie. Nie było wersji pośrednich.
Ta dwójka w patrolu wyraźnie należała do tej drugiej grupy. Szli, nie patrząc na boki, martwiąc się zapewne wyłącznie tym, aby ich satelitarne rejestratory odnotowały, że byli na miejscu i przebyli taką, a nie inną drogę podczas patrolu. Również nie zważając na nic, rozmawiali głośno i otwarcie. Jac, niosąc kolejną ciężką skrzynię, zbliżył się do nich i szedł ich śladem. Na tyle blisko, żeby już móc ich słyszeć, ale na tyle daleko, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
– …podobno zrobiła pogrom w tej bitwie na orbicie Nowego Nepalu – mówił jeden.
A nie zdążyli naszych tam wysłać na pomoc? – zapytał drugi.
Nie. Tam jest dość spora odległość od strefy wyjścia do Starego Nowego Nepalu. – Zabawnie zaakcentował każde słowo w nazwie. – Kiedy nasi wychodzą ze skoku, czas zwalnia do tamtejszych warunków, więc bitwa mija w trymiga.
Nie no, jasne. Myślałem, że wyjście nakreślili gdzieś bliżej. Ej, a myślisz, że Cesarstwo znajdzie nas kiedyś?
Ten pierwszy zwolnił kroku, więc automatycznie Jac zrobił to samo i dopiero po chwili zreflektował się, że może wydawać się to podejrzane. Ruszył więc normalnie przed siebie, mając nadzieję, że jednak coś więcej usłyszy, i nie mylił się. Dozorca namyślił się, jakby liczył w pamięci, i w końcu powiedział:
Od założenia NNŚ-a minęło prawie dwieście lat, w Cesarstwie góra pięć. Nie zdążą nas znaleźć.
Jac minął dozorców i ruszył w swoją drogę. Czym, do czarnej dziury, jest NNŚ? Wywiad Cesarstwa o niczym takim nie słyszał. Czuł, że czoło pulsuje mu od adrenaliny. Dalej nie wie nic, co pozwoliłoby mu wrócić do swoich albo chociaż rozpieprzyć całą tę planetę w drobny, kosmiczny pył.
Zaniósł skrzynię, wrócił po następną, wciąż nie mając pomysłu, co robić. Żeby chociaż miał broń, to mógłby rozwalić paru skośnych, zdobyć więcej broni. Ci ludzie tutaj to zapewne w dużej mierze byli żołnierze, sformowałby oddział i…
Olśniło go. Co Gurkhowie mogą przerzucać w ciężkich, solidnych, drewnianych skrzyniach? Skoro na ich planecie całość gospodarki zorientowana jest przede wszystkim na zaopatrzenie armii, być może broń ma właśnie w swoich rękach. Z drugiej strony, to mogłoby być zbyt proste, ale warto sprawdzić, co to za gówno w tych skrzyniach, że tyle waży.
Szedł właśnie w kierunku transportera powietrznego. Tam powinno znaleźć się jakieś narzędzie, którym uda mu się podważyć zawias otwierany przez dotykowy analizer DNA.
Wszedł na pokład. Rozglądał się na prawo i lewo w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby posłużyć za prowizoryczny łom, ale nie znalazł.
Hej, ty! – usłyszał wykrzyczane w jego kierunku słowa w języku ogólnoangielskim, ale z charakterystycznym, mało zrozumiałym akcentem typowym dla przeklętych skośnych. – Nosić, nie rozglądać się!
Odwrócił się. Szli prosto na niego. Dwóch mężczyzn, mniej więcej jego wzrostu. Trzymali krótkie karabiny z przestarzałej nepalskiej serii, wycofane z produkcji lata temu. Przy bokach mieli pistolety i długie bagnety. Bez kamizelek, taktycznych gogli, żadnego pancerza. Tylko nadajnik komunikacyjny. A chuj!
Upuścił skrzynię na podłogę i rzucił się całym swoim ciężarem na mężczyznę, który był bliżej. Drugi zareagował błyskawicznie. Był świeżakiem, zesłanym za sobie wiadome przewinienia do pełnienia funkcji dozorcy niewolników, ale mimo wszystko był Gurkhiem, od dziecka szkolonym do zabijania. Momentalnie podniósł karabin i wycelował, a powietrze przeszył huk wystrzelonej serii. Ale Jac był weteranem, i to nie byle jakim. Wyuczonym ruchem przeturlał się tak, aby zasłonić się powalonym żołnierzem jak żywą tarczą jednorazowego użytku. Po użyciu nie była już żywa. Jac szybkim ruchem wyszarpnął pistolet z kabury zabitego i strzelił w kierunku drugiego z Gurkhów, ten zaś zdążył odskoczyć i niskim kopnięciem wytrącić admirałowi pistolet z ręki. Jac zginąłby niechybnie, gdyby inny z niewolników nie włączył się do walki i nie założył od tyłu chwytu duszącego na gardle dozorcy. Admirał doskoczył do duszonego, jedną ręką unieruchomił mu karabin, drugą wyszarpał bagnet zza paska i wbił od boku pod żebra Gurkha.
Już nie żyjemy – oznajmił podekscytowany wybawca Jaca, gdy tylko stojący między nimi trup osunął się na ziemię.
Skośni, kurwa, zaraz nie będą żyć! – wydarł się admirał.
Rozejrzał się, z każdą chwilą zbiegało się więcej niewolników. Niektórzy nieśli skrzynie, inni nie.
Jestem Jac Britin, admirał Cesarstwa, mianowany dowódca sił zbrojnych Minaj, otwierać, kurwa, te skrzynki!
Nikt nie drgnął. Kilku niewolników zorganizowało się i stanęło na czatach, inni wymontowywali kamery z korytarza. Wielu jednak uciekło, udając, że nigdy ich w tym miejscu nie było, przerażeni tym, że z tej planety nie da się uciec, a fakt, że znajdują się w tym miejscu o tej porze jest podstawą do ich egzekucji.
Panie admirale – niepewnie odezwał się jeden z niewolników – ufam, że podaje pan prawdziwą tożsamość, ale nie możemy otworzyć tych skrzyń. W zeszłym tygodniu jeden próbował, to go wysadziło.
Czytniki DNA – odezwał się inny. – Jestem bioinżynierem. Wyodrębniono fragment kodu DNA charakterystycznego wyłącznie dla Gurkhów, którzy przecież dbają o czystość krwi jak nikt inny, i jeżeli automat nie dostanie tej kombinacji, wybucha.
No to, kurwa, mamy tu dwóch sztywnych. – Admirał wskazał palcem ciała dozorców.
Ale oni muszą żyć! – żachnął się inżynier. – Aparatura jest wyposażona w system wykrywania funkcji życiowych.
Kurwa ich pierdolona skośna mać – syknął Jac. – To mamy dwa karabiny, dwa pistolety i dwa bagnety. Ochotnicy do mnie, najlepiej z solidnym doświadczeniem wojskowym. Złapiemy jakiegoś Gurkha żywcem.
Kilku wystąpiło. Jac wiedział doskonale, że każdy z tych, którzy nie uciekli w pierwszej minucie „buntu”, jest gotowy na poświęcenie życia, bo szansa na wyjście z takiej sytuacji cało jest znikoma.
Trzeba się przemieścić – powiedział któryś z grupy.
Gówniany pomysł. I tak macie chipy w mózgu.
Pan nie? – odezwał się pierwszy, który uwierzył w tożsamość admirała, po czym stanął na baczność i złożył meldunek. – Major Han Fring, piechota kosmiczna, idę z panem.
Kapitan Paul Kall, pilot, walczę – odezwał się inny ochotnik.
Kapral Ulf Hoholur, saper.
Porucznik Veo Tajlor, artyleria.
Sierżant Nick Vyego, piechota.
Kapral, porucznik, kapitan, major, kurwa, piechota, saper, artylerzysta i pilot. – Admirał się zaśmiał. – Armia w wersji kieszonkowej. Brać broń i idziemy.
Hmmm… – Sierżant Nick Vyego się zamyślił. – Kapral Ulf, saper. Porucznik Tajlor, artyleria, kapitan Kall, pilot, major Fring, piechota. Czyli że ja jestem kurwą?
Panie admirale. – Major Fring zatrzymał Jaca. – My mamy chipy w mózgu, a pan nie?
Ja mam cipy w mózgu. Idziemy, nie gadamy.
To trzeba było przyznać, admirał natychmiast zjednywał sobie żołnierzy. Ochotnicy, z uśmiechem na ustach, sięgnęli po broń i ruszyli za Jacem w kierunku wejścia do transportera. Tymczasem inni buntownicy zaryglowali grodzie oddzielające windy i schody prowadzące na pokład statku.
Długo nie czekali. Z początku nadbiegło czterech Gurkhów, ale z pewnością nie był to koniec. Po prostu ci byli najbliżej. Jac z sierżantem Vyego ostrzelali ich zza grubych ościeżnic bramy transportera, starając się tylko ranić przeciwnika, nie zabijać. Pozostała czwórka niewolników wyskoczyła z bronią krótką i bagnetami sprawdzić, czy któryś przeżył. Dwóch, którzy oddychali, zaciągnięto do środka transportera i przyłożono ich dłonie do analizerów DNA, aby otworzyć dwie skrzynie. Potem kolejne i kolejne.
Tak! W skrzyniach znajdowała się długa broń do walki na otwartej przestrzeni. W tych warunkach bardziej użyteczna byłaby krótka broń szturmowa, ale Jac nie gardził, tylko uzbroił swoich ludzi. Kiedy otwarli wszystkie skrzynie, które mieli pod ręką, dobili jeńców.
Tymczasem rzeź rozpoczęła się z drugiej strony korytarza, tam gdzie zaryglowano drzwi. Obsługa statku z karabinami laserowymi przedostała się przez prowizoryczną barykadę bez problemu i rozpoczęła nierówną wymianę ognia. Oni dysponowali pancerzami i bronią laserową. Buntownicy nieporęczną bronią palną, a jedyną osłoną były dla nich przepierzenia konstrukcyjne korytarza transportera. Buntownicy cofali się w kierunku wyjścia w szybkim tempie.
Kurwa – Jac zaklął pod nosem, kiedy zobaczył opancerzony transporter zbliżający się od zewnątrz w stronę bramy.
Znaleźli się między młotem a kowadłem. Czy ta bitka ma się skończyć już, tak od razu?
I właśnie wtedy inna grupa zbuntowanych niewolników wyskoczyła z krzaków po obu stronach drogi, runęła szturmem na jadący transporter, obłażąc go jak mrówki leżący na chodniku owoc. Maszyna wciąż pędziła, podczas gdy buntownicy próbowali dostać się do jej włazów. Któryś spadł wprost pod gąsienice maszyny. Przynajmniej zginął na miejscu.
Co robić?! – krzyknął major Fring, próbując koordynować rozpaczliwą obronę tyłu korytarza. – Padamy jak muchy!
Czekać!
Nie mamy szans!
Jeszcze chwilkę, chwileczkę. – Jac skupił wzrok na transporterze. – No dalej, dalej!
To była stara technologicznie maszyna, lekka, niełatwa do zepsucia. Nikt nie dawał zaawansowanego technologicznie sprzętu oddziałom karnym pilnującym niewolników. I udało się! Buntownicy zatrzymali maszynę.
Fring, bierz ludzi i zapierdalaj w las! Płytkie obejście baraków dozorców, uderzysz od tyłu, kiedy usłyszysz mój szturm z przodu!
Major Fring odwrócił się do ludzi broniących korytarza i krzyknął:
Na zewnątrz!
Buntownicy zaczęli pośpiesznie się wycofywać. Niektórzy z nich dobijali ciężko rannych współbraci. Z litości. Lepiej im było nie wpaść z powrotem w łapy Gurkhów.
Na zewnątrz i w las! – nawoływał major Fring. – Za mną!
Vyego do mnie! – krzyknął Jac, kiedy już prawie wszyscy wybiegli. – Ogień zaporowy!
I wraz z sierżantem długimi seriami ostrzelali korytarz, kiedy wszyscy buntownicy już z niego wybiegli, następnie zamknęli bramę i zablokowali drzwi od zewnątrz przy użyciu drewnianego pnia.
Vyego za mną! – krzyknął Jac i nie oglądając się za siebie, rzucił się pędem w stronę zatrzymanego transportera.
Sierżant ruszył za nim. Dopadli drugiej grupy buntowników, która właśnie wynosiła ze środka ciała nieprzyjaciół.
Admirał Britin, dowodzę – oznajmił Jac. – Sześciu ze mną do transportera, reszta z sierżantem Vyego przeprowadza szturm na baraki dozorców.
Co, kto, jak, he? – wyartykułował ktoś z grupy.
Admirał Jac Britin, kurwa! – rozdarł się Jac. – Sześciu ze mną, reszta zapierdala na baraki!
Ojciec?!
Jac obrócił się w kierunku, z którego usłyszał pytanie. Zobaczył tak jakby Zajta, swojego dawno poległego syna, ale ten mężczyzna tutaj był mniej więcej w jego wieku.
Cisza, ciemno, uczucie pieczenia od wewnątrz. Odgłos wybuchu, pobrzmiewający echem w długich korytarzach pałacowych. Jego gościnna sypialnia, on na kolanach, na podłodze. Śniło mu się? Kroki na korytarzu, pewne, stanowcze, coraz bliżej. Admirał wyjął zapalniczkę i odpalił ją. Analogowy zegarek koło łóżka wskazywał godzinę 5:34 rano. Jego zegarek na ręce? Pokazywał 6:21. Obok leżał jego minajski pistolet. Złapał go, w porę przyjął pozycję strzelecką. Ktoś wszedł do pokoju, Jac wystrzelił na oślep, kierując się tylko słuchem, i trafił. Ciało zwaliło się na podłogę. Światło z zapalniczki oświetliło twarz zabitego. Harksianin.
Chuj śliwki strzelił, powideł nie będzie – powiedział Jac i splunął.
Odsunął ciało sprzed drzwi, które następnie zamknął. Zabrał zabitemu bagnet, wbił go w szafę. Oderwał lewy rękaw swojej piżamy, owinął w niego wbity bagnet i podpalił. Na razie wystarczy. Otworzył jedno skrzydło szafy i zaczął grzebać w swoim prywatnym, oficerskim ekwipunku. Wyjął pancerz, dwa pasy z amunicją, komplet broni, buty desantowe i gogle taktyczne. Prowizoryczna pochodnia już gasła, ale potrafił założyć pancerz po ciemku. Uzbrojony po zęby, wyszedł na korytarz i ruszył w stronę apartamentu cesarza.
Kto idzie? – krzyknął ktoś na drugim końcu korytarza.
Święty, kurwa, Mikołaj, jeśli wiesz, kto to taki – żachnął się Jac. – Jakbym był agresorem, już byś miał granat pod dupą!
Admirał?
Mówię, że Święty Mikołaj!
Kilku żołnierzy podbiegło.
Panie admirale, proszę do szybu ewakuacyjnego, rozkaz cesarza.











No comments:

Post a Comment